sobota, 12 kwietnia 2014

62.



ZANIM ZACZNIESZ CZYTAĆ PRZECZYTAJ TO

Mamy kolejny rozdział. Był pisany przez ponad 3 tygodnie. Codziennie coś w nim poprawiałam i zmieniałam, bywało tak że kasowałam połowę i pisałam od nowa. Jednak chyba nie wyszedł najgorszy.
Dziękuję za 23 komentarze, mam nadzieję że nie okażecie się teraz mniejszą aktywnością.
Pojawiło się wiele różnych głosów. Niektórzy z was pisali, że nie dotrwali do końca rozdziału bo śmierć Roxany to dla nich za dużo. No cóż, chyba Was przepraszam chociaż sama nie wiem dlaczego czuję się winna. Jednak tak było postanowione.
Od razu zaznaczam, że kolejny rozdział pojawi się szybciej niż ten i być może już w niedzielę.
Miłego czytania i (mam nadzieję) komentowania.

________________

Śmierć.
Płacz.
Kocham cię.
Pustka.
Ból.
Nie odchodź.
Zapomnienie.
Samotność.
Zostań.

Już sam nie byłem pewien czy to wszystko co mnie otacza to prawdziwy świat czy tylko moja wyimaginowana historia, która przydarzyła się we śnie. Wszystko przychodziło i znikało. Traciłem świadomość na kilka minut, godzin. Byłem w szpitalu, potem obudziłem się w łóżku. Następnie moja świadomość znowu zniknęła na najdłuższy okres czasu bo ocknąłem się dopiero przy trumnie Roxany, kiedy ściskałem jej dłoń tuż przez zamknięciem pokrywy.
Nie miałem siły płakać, nie miałem nawet siły oddychać.
Stałem przy oknie, znowu nie wiedziałem która jest godzina. Spojrzałem na zegarek na moim nadgarstku. Wskazywał dziesiątą dwadzieścia i z natężenia światła na zewnątrz wywnioskowałem że była to godzina dzienna. Włożyłem dłonie do kieszeni czarnych spodni i dalej patrzyłem się na oszkloną werandę.
- Justin, musimy już jechać – najpierw wziąłem oddech, a dopiero potem odwróciłem się do kobiety która wystawiła głowę zza drzwi.
- Gdzie? – odchrząknąłem.
- Po Annabel – pochyliła delikatnie głowę. Zacisnąłem szczękę i wróciłem do dalszego obserwowania werandy.
- Zaraz schodzę – powiedziałem ostrzej niż powinienem. Usłyszałem delikatne zamykanie drzwi. Przetarłem twarz dłonią i poczułem mokre stróżki.
Płakałem.
Moja świadomość coraz bardziej zaczynała płatać mi figle. Ocknąłem się dopiero przy podpisywaniu dokumentów.
- Chodźmy – mama niosła dziecko szczelnie opatulone w kocyk i ułożone w nosidełku. Przez chwilę zastanawiałem się czy nie wziąć od niej nosidełka, ale zaraz potem uświadomiłem sobie że to ja stworzyłem to dziecko, które spowodowało śmierć Roxany.
- Justin – kobieta spojrzała się na mnie z rozpaczą, kiedy wsiedliśmy do auta.
- Po prostu jej pilnuj – rzuciłem odpalając auto. W połowie drogi do domu dziecko zaczęło płakać, a moja rana pulsować jeszcze bardziej niż poprzednio.
- Ucisz ją do cholery! – wrzasnąłem i uderzyłem dłońmi o kierownicę. Mama tym razem nic nie powiedziała, zobaczyłem tylko jej świdrujący mnie wzrok we wstecznym lusterku.
Kiedy tylko zaparkowaliśmy pod domem, wyskoczyłem z auta i ruszyłem do sypialni. Zwinąłem się na łóżku i skupiłem na tym aby ponownie nie stracić świadomości. To było moim przesłaniem na najbliższy czas, aby ponownie zacząć odbierać świat przez całą dobę.
- Co się dzieje? – mama bez żadnego ostrzeżenia wpadła do pokoju.
- Nic – przewróciłem oczami. Kobieta usiadła na łóżku i pogładziła mnie po nodze. Miałem ochotę wstać i wypchnąć ją z pokoju, ale mimo jak bardzo bym tego chciał nie miałem ochoty ani siły podnieść nawet dłoni do góry.
- Nie bez powodu krzyczałeś w aucie – warknąłem klnąc pod nosem.
- To nie ważne – zebrałem w sobie wszystkie siły i usiadłem opierając plecy o tyłek łóżka.
- Justin, Annabel to dziecko twoje i Roxany…
- Do cholery to dziecko ją zabiło! – wrzasnąłem na całe gardło i wyrzuciłem dłonie do góry. Spojrzałem na zaskoczoną kobietę, która pokręciła z niedowierzeniem głową.
- Co ty mówisz? – zaczęła szybko mrugać biorąc co jakiś czas krótki oddech.
- Nienawidzę tego dziecka równie mocno jak siebie samego. Obydwoje jesteśmy równie winni śmierci Roxany – syknąłem. Mama chciała jeszcze coś powiedzieć, ale spojrzałem na nią zimnym wzrokiem.
- Nie wiesz co mówisz – powiedziała zamykając za sobą drzwi.

- Kolacja – gosposia, którą zatrudniłem dwa dni temu, weszła do mojego prywatnego studia. Scooter dał jej do podpisania papiery o dochowywaniu tajemnic i innych bzdur, więc nie bałem się o to, że wypapla coś do szmatławców.
- Zaraz idę – odwróciłem się przodem do kobiety. Była koło pięćdziesiątki, miała szczery i pogodny wyraz twarzy, jednak dzisiaj było widać że jest zmęczona. Nie dziwię jej się, praktycznie cały dzisiejszy dzień zajmowała się dzieckiem bo Pattie musiała pojechać ze Scooterem załatwić jakieś sprawy. – Możesz już iść do domu – podszedłem do kobiety, wyciągając z portfela na stole studolarówkę. Wcisnąłem jej banknot w dłoń i wykrzywiłem usta w coś na wyraz uśmiechu.
Whitney, bo tak miała na imię, dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że nie chcę opiekować się dzieckiem. Coś odciągało mnie od niego, było w moim domu od jakiś trzydziestu godzin, a jego obecność przytłaczała mnie tak, że zamknąłem się w moim studiu nagraniowym.
- Dobranoc – kobieta pożegnała się ze mną, skręcając w stronę wyjścia dla ochrony. Zamknąłem na chwilę oczy, przygotowując się na spotkanie z dzieckiem.
- Gdzie kolacja? – mruknąłem zerkając na Pattie, która karmiła dziecko butelką.
- Obok lodówki – odpowiedziała krótko. Jak najszybciej przemierzyłem kuchnię i nałożyłem dla siebie dużą porcję spaghetti. Wziąłem jedynie widelec i poszedłem z talerzem do salonu.
- Nie zjesz przy stole? – usłyszałem zrezygnowany głos mamy.
- Nie mam ochoty – rzuciłem, a chwilę potem siedziałem na kanapie przed telewizorem, próbując zająć swoje myśli czymś innym niż cmokanie smoczka, od którego nie mogłem odwrócić swojej uwagi bo odbijało się echem w mojej głowie.
To nie jest tak, że oddalam się od całkowitej odpowiedzialności za dziecko. Płacę za jego opiekę, upewniam się, że ma się nim kto zająć w danym momencie i dopilnuję że niczego mu nie zabraknie, ale jak na razie nie pragnę zacieśniać relacji ojciec-dziecko. Robię źle? To jest pewne, ale nie potrafię inaczej. Lepiej jest się trzymać z dala od dziecka, niż wybuchnąć furią kiedy zaczęłoby płakać w mojej obecności.
Jedyny plus jest taki, że odzyskałem kontrolę nad swoją świadomością. Nie tracę już kawałków swojego życia. Pierwszy raz od tygodnia, od dnia śmierci Roxany mam pełną kontrolę nad otaczającym mnie światem.
Wiele osób zastanawia się, jak śmierć Roxany wpłynęła na mnie samego. Stałem się zgorzkniałym, zobojętniałym na wszystko człowiekiem. Oddałem jej serce na zawsze, a umierając zabrała je ze sobą do grobu.
Ciągle przed oczami mam jej twarz, ciągle ją sobie przypominam. Wszelkie nagrania, zdjęcia czy jakiekolwiek pamiątki po niej skopiowałem na kilka nośników aby mieć pewność, że jej nie utracę. Butelka z flakonikiem perfum ciągle stoi w tym miejscu gdzie ją ostatnio zostawiła, zawsze nimi pachniała. Zamówiłem dla pewności kilka, tak po prostu. Dla zapamiętania jej zapachu. Wszelkie ubrania, kosmetyki czy przybory stoją tam gdzie je zostawiła.
Długo się wahałem czy zostawić dla siebie jej obrączkę i pierścionek zaręczynowy. Jednak zostawiłem to dla niej. To właśnie z tymi drobnymi przedmiotami moje serce zostało zagrzebane dwa metry pod ziemią. To z nimi ofiarowałem jej doszczętnie całego siebie i bezpowrotnie utraciłem to wszystko.
Boję się przyszłości. Boję się tego, że zapomnę jej dotyku. Zapomnę jej ostatni pocałunek, zapomnę jak jej zielone oczy mieniły się w słońcu. Boję się, że ktoś wejdzie do sypialni i dotknie jej przedmiotów, poprzekłada wszystko, zabierze mi wszystko co po niej zostało.
Westchnąłem i podniosłem się z kanapy z całkowicie pustym talerzem. Zapominając o całym świecie, bez niczego wszedłem do kuchni i wstawiłem talerz do zmywarki. W tym samym momencie dziecko zaczęło płakać. Odskoczyłem od urządzenia, wpadając na jakiś mały przedmiot na podłodze, zaraz potem lądując z hukiem na plecach.
Jęknąłem podnosząc się z podłogi i spojrzałem na przerażoną mamę.
- Justin co się dzieje? – spojrzała na mnie trzymając dziecko na ramieniu i delikatnie je kołysząc.
- Nic – warknąłem i stanąłem na prostych nogach. Zacząłem delikatnie pocierać obite plecy, myśląc o śladach po upadku, które pojawią się zapewne w przeciągu kilku godzin i dokuczać przez najbliższy tydzień.
- Nikt normalny nie odskakuje pięć metrów do tyłu słysząc płacz dziecka – powiedziała półszeptem, kiedy układała małe stworzenie do przenośnej kołyski.
- Nikt nie powiedział że jestem normalny – odszczeknąłem się, a kobieta spojrzała na mnie wzdychając.
- Justin…
- Muszę wyjechać – przerwałem jej. Nie chciałem słuchać tego, że śmierć Roxany nie zwolniła mnie od bycia ojcem. Po co mam udawać ojca? Nie czuję się nim.
- Gdzie? – odstawiła kołyskę i podeszła do mnie ze splecionymi ramionami na piersiach. Wzruszyłem ramionami bo szczerze nie miałem na to pomysłu, z resztą wpadłem na to dopiero jakąś minutę temu.
- Nie wiem. Miami, Bahamy może Hawaje. Byle daleko stąd – chciałem już odejść, ale kobieta złapała mnie za nadgarstek, jednocześnie zmuszając abym został. – Co? – przewróciłem oczami.
- Sam? – mówiła oschle i bez uczuć. Zawsze przybierała taki ton, gdy martwiła się o mnie powyżej przeciętnej.
- Nie wiem, może zabiorę Ryana, albo Christiana. Nie wiem. Chcę stąd wyjechać na dwa albo trzy tygodnie – odchyliłem głowę do tyłu, tak aby nie wpatrywać się w wiercące spojrzenie mamy.
- Wiesz o tym, że nie powinieneś zostawiać Annabel samej? – jęknąłem i głośno przełknąłem ślinę.
- Nie będzie sama.
- Będzie bez ojca – kobieta zmrużyła oczy.
- Nigdy go nie miała.

- Justin, jesteś pewien że chcesz jechać? – niska brunetka stanęła obok mnie, tuż przed tym kiedy miałem wsiąść do auta, które zapewniało transport mnie, Ryanowi i dwóm ochroniarzom na lotnisko.
Lecieliśmy na Bahamy, jednak nie zamierzaliśmy nocować w hotelu, tylko w wynajętych domkach na odludziu.
- Tak – przewróciłem oczami i wsiadłem do auta. Poczułem delikatny pocałunek mamy na moim policzku.
- Nie pożegnasz się z małą? – to był kolejny moment kiedy miałem ochotę uciec od wszystkiego. Tak naprawdę mogłem zrzec się praw rodzicielskich i oddać dziecko Kristen, jednak mimo wszystko musiałem wiedzieć czy dziecko jest bezpieczne i ma wszystko czego potrzebuje. Wiedziałem że w moim domu, pod opieką Pattie i pokaźnym kontem w banku to wszystko będzie miało zapewnione.
- Ja się z nią nigdy nie witałem – warknąłem i zatrzasnąłem kobiecie drzwi przed nosem. – Jedziemy – rozkazałem szoferowi, a auto po kilku minutach sunęło po zatłoczonych ulicach Los Angeles.
- Czemu nie chcesz być ojcem dla Annabel? – Ryan spojrzał na mnie znad szklanki napoju z przeciwległej kanapy.
- Nie twój interes – mruknąłem pod nosem, nalewając dla siebie do szklanki colę.
- Owszem mój bo nie dość że chcesz do końca spieprzyć swoje życie, to jeszcze pozbawić dziecko ostatniego rodzica – blondyn pochylił się do przodu i jego twarz wyraźnie ukazywała wzburzenie.
- Nie zabrałem cię ze sobą, żebyś prawił mi morały – mruknąłem biorąc spory łyk coli.
- Rób co chcesz, ale nie krzywdź swojego dziecka. Oddaj je ciotce Roxany. Tam przynajmniej będzie miało normalny dom – wrócił do swojej poprzedniej pozycji.
- Nie zrobię tego.
- Zastanów się czego chcesz Bieber bo zachowujesz się jak jakiś popieprzony gówniarz! – Ryan wyraźnie wybuchł co rozłościło mnie tak samo, jednak nie tak mocno jak jego samego. Poruszyłem ramionami.
- Bo może nim właśnie jestem – pociągnąłem ostatni łyk napoju i odstawiłem szklankę z głośnym odgłosem rozpierając się w skórzanym fotelu.